Rano, Sylwek lituje się nade mną i wyciąga ze swojej apteczki cudowną maść, którą Banan sparuje moje plecy w dolnej części. Mam nadzieję, że to pomoże i przestanę w końcu myśleć o każdym swoim ruchu, skłonie, przysiadzie.
Dzień 10
13 sierpnia 2015 czwartek
Temp. nocna – 8 stopni
Rano, Sylwek lituje się nade mną i wyciąga ze swojej apteczki cudowną maść, którą Banan sparuje moje plecy w dolnej części. Mam nadzieję, że to pomoże i przestanę w końcu myśleć o każdym swoim ruchu, skłonie, przysiadzie.
Poza tym jest cudownie. Pogoda rewelacyjna, wprawdzie niebo przychmurzone, ale temperatura idealna, czyli 26 stopni. Opuszczamy step.
Od Karagandy zaczynają się leciutkie wzniesienia urozmaicające dodatkowo drogę.
Tankowanie normalnie na stacjach których nie brakuje, ale nie na wszystkich można płacić kartą. Lecimy.
Piękne, błękitne niebo, białe obłoki i ta droga; prosta, prawie pusta, hen gdzieś po horyzont.
Dziesiątki kilometrów pustki, nic tylko step i od czasu do czasu, daleko, gdzieś wśród wzgórz, pojedyncze gospodarstwa. To się nazywa samotność, albo odludzie.
Gdzieś daleko w stepie widzimy samotna górkę. To jest jakieś urozmaicenie w krajobrazie jedziemy więc w step, żeby zobaczyć ją z bliska.
Facet na stacji poleca nam restaurację 777, więc jedziemy.
Rzeczywiście, komfort, wystrój, ceny również są ok. ale na końcu jak zwykle pytanie – gdzie toalet ? I gdzie, jak myślicie ? No oczywiście, „na ulice” ! ! !
Może to troszkę niesmaczne, że pokazuje takie rzeczy,ale myślicie,że nam było przyjemnie zaraz po obiadku wchodzić do takich przybytków ?
Przed wieczorem docieramy do jeziora Bałchasz. Jezioro jest jak morze, nie widzimy drugiego brzegu a plaża jest mocno kamienista.
Rozbijamy się za wydmą, choć i tam kamieni nie brakuje.