W nocy silny wiatr trzepie namiotem, dlatego rano czuję się mocno niewyspany.
W Bałykczy tankujemy na stacji i podjeżdżamy pod sklep kupić, co nieco.
Dzień 13
16 sierpnia 2015 niedziela
Temp. nocna 10 stopni
Kiedy mamy już odjechać, pod sklep podjeżdża Misza na BMW 800 i Witali na Varadero 1000. Chłopaki sa Rosjanami z Moskwy i właśnie wracają z Pamiru. Opowiadają jakie mieli problemy po osuwiskach na M41.
Podjeżdżamy pod zakład wulkanizacyjny i tam przekładamy nasze zapasy.
A oto właściciel firmy w stroju samuraja.
Przy okazji, rozmawiamy trochę z miejscowymi i według nich, ruscy są ok. a winni wszystkiemu są amerykanie – proste.
Lecimy nad Isyk Kul.
Jezioro w południowo zachodniej części jest bardzo płytkie i mocno zamulone. Trudno mówić o kąpieli, bo wchodzimy coraz dalej i dalej a woda sięga nam najwyżej do kolan. Obmywamy się więc co nieco i przez Bolszewik lecimy nad drugie jezioro, czyli Song kul.
Po drodze, tradycyjnie obiadek w przydrożnym barze. Gdziekolwiek się zatrzymaliśmy, nawet na pustkowiu, za chwilę przy nas pojawiali się tubylcy.
Za Sarybulak, przy drodze A365 stoi tablica kierunkowa, więc trudno przegapić wjazd nad Song Kul, do którego mamy 50 km.
50 km szutrówki, serpentyn i wspinaczki na 3600 mnpm. Co chwila postój, foty i wspinamy się coraz wyżej.
Gdzieś do 3000 m wszystko jest ok. ale wyżej mój Trampi nagle przestaje ciągnąć. Ciężko wchodzi na obroty, nie ma mocy, ledwo idzie.
Aparat pokazuje mi ciśnienie 703 hpa. Powoli, powoli wspinamy się jednak coraz wyżej i w końcu osiągamy najwyższy punkt i jesteśmy na płaskowyżu.
Po prawej i lewej, wśród wzniesień stoją jurty i pasą się stada koni, owiec, kóz.
Jedziemy kawałek i chłopaków na koniach pytamy o nocleg. Jadą przed nami konno, prowadząc do dwóch jurt stojących nieopodal drogi. Wychodzi gospodarz, witamy się, pytamy o nocleg. Ok. trzy osoby za 1000 somów. Oczywiście targujemy się i schodzimy do 700 somów. Do tego będzie kolacja i śniadanie za 300, czyli razem 1000 somów.
Poznajemy się z naszymi gospodarzami. Głową rodziny jest Tollok, jego żona Dinar, córka ma na imię Medina i mała córka sąsiadów Nurai.
Po przywitaniu idziemy się rozpakować i obejrzeć, zwiedzić, podziwiać jurty, nasz nowy dom na dzisiejsza nockę. Tymczasem Dinar przygotowuje kolację, którą jemy razem z naszymi gospodarzami. Rozmawiamy o Kirgizji, Polsce, świecie. Na początku jest poważnie, trochę sztywno, ale kiedy na stół trafia ruska goriłka Banana, już po chwili robi się wesolutko.
Na stole mamy chleb, masło, powidła i mięso toposa. Na temat mięsa toposa, coś więcej może powiedzieć Banan, ja jakoś sobie z nim poradziłem.
Pijemy czaj, kumys i oczywiście goriłkę. Beczka z fermentującym kumysem stoi przy wejściu do jurty i od czasu do czasu trzeba było poruszać trzepakiem w środku.
Kumys, to nie był mój smak, nie przepadam za skwaśniałymi, gorzkimi, fermentującymi napojami.
Kiedy kończymy biesiadę, stół wędruje na skraj jurty a gospodyni rozkłada nam posłanie.
Zanurzamy się w zimnej pościeli i gasimy światełka. Absolutna cisza.
Oczy powoli przyzwyczajają się do ciemności. Widzę. Coś widzę, gwiazdy widzę. Okazuje się, że wojłok w jurcie jest dziurawy jak sito, jak ser, przez które właśnie widać gwiazdki.
Śpimy w jurcie, jest miło, przyjemnie, romantycznie, jest super.
Dystans 243 km.
Temp. 26 stopni