Kolejna część przygód inowłodzkiego motocyklisty, który w 2015 roku wybrał się w podróż do Kirgistanu.
Dzień 21
24 Sierpnia 2015 Poniedziałek
O 8.00 jemy śniadanie, jajko sadzone to u nich jajecznica, parówka, chleb, 2 ciastka, herbata.
Bez żalu opuszczamy Samarkandę i lecimy w kierunku Buchary, szukając po drodze stacji z paliwem, a jak wiemy, w Uzbekistanie nie jest to łatwe. W końcu, jest stacja, ale paliwa oczywiście brak. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko stacji widzimy butelkę stojącą na asfalcie, podjeżdżamy i … że też z jednej butelki można zatankować trzy motory.
Kiedy chłopaki zajmują się pojeniem swoich osiołków, ja korzystając z okazji dosiadam się do starszego pana na chwilę rozmowy i jestem poczęstowany filiżanką herbaty … smakosze tego trunku, byli by zachwyceni.
Takie obrazki nie należą do rzadkości na drogach Uzbekistanu
Nasze śniadanko nie było zbyt obfite, dlatego czas na drugie śniadanie, gdzieś w przydrożnym barze.
Większość stacji paliwowych, ze względu na braki paliwa, jest zamknięta, wybudowano więc nowe, duże stacje, na których tankuje się metan. Proporcjonalnie, ok. 80 procent stacji jest nieczynna, tyle też pojazdów ma instalację przystosowaną do spalania metanu. Metan, jest dosyć niebezpiecznym paliwem, dlatego obok stacji wybudowane są poczekalnie, na których pasażerowie czekają na zatankowanie pojazdów.
Ponieważ cały czas mieliśmy w głowach nieszczęsnego Martina i jego Suzuki, staraliśmy się unikać tankowania butelkowego, dlatego podczas jazdy cały czas czujnie obserwowaliśmy wszystkie mijane stacje. W pewnym miejscu, mamy trochę, dziwną i śmieszną zarazem sytuację. Jadę ostatni, Sylwek jest prowadzącym. Jesteśmy w terenie zabudowanym, więc prędkość jest niewielka.
Nagle, widzę jak Banan kładzie się na prawo. Co jest grane ? Przecież nie było tam żadnej przeszkody.
A jednak była i to jaka … ale o tym może powiedzą sami zainteresowani.
Zjeżdżamy na stację, która jest pusta, ale o dziwo, jest na niej paliwo. Tankujemy wszystko do pełna.
I taka ciekawostka. W wielu miejscach, czyli na stacjach i postach policyjnych wiszą plakaty za zdjęciami ściganych przez policję „terrorystów”. Może nie było by w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że na zdjęciach tych byli ludzie bardzo młodzi, wręcz dzieci i starzy.
Imponujący wjazd do Buchary a obok stacja z paliwem i dość długa kolejka. Zatrzymujemy się grzecznie na końcu kolejki, ale nie czekamy nawet chwili, bo gość z obsługi natychmiast zaprasza nas pod dystrybutor. Nikt z kolejkowiczów nie protestuje, wręcz odwrotnie, uśmiechają się i pozdrawiają przyjażnie.
Jedziemy gdzieś do centrum, zatrzymujemy się na poboczu i pytamy tubylców o stare miasto i hotel.
Coś tam nam tłumaczą, pokazują kierunek, więc jedziemy. W pewnym momencie, na skrzyżowaniu podjeżdża do nas Matiz i młody chłopak mówi żeby jechać za nim. Opuszczamy skrzyżowanie i zatrzymujemy się na poboczu żeby porozmawiać. Chłopak nazywa się Mizzokhid, jest motocyklistą i chciałby nam pomóc znaleźć hotel i pokazać Bucharę, oczywiście bezinteresownie.
Jedziemy za Matizem i po chwili jesteśmy pod hotelem „Old City”. który usytuowany jest idealnie, bo tuż obok starego miasta. Pokoje w cenie 17 $
Z Mizzokhidem pod hotelem
Hotel z zewnątrz nie wygląda imponująco, ale wewnątrz … bajeczka z tysiąca i jednej nocki
Klasyczne atrium z impluwium
Takie łoże dla jednej osoby to rozpusta jest, ale cóż mam zrobić, znowu jestem sam w pokoju.
Rozpakowujemy się, odświeżamy szybko pod prysznicem i jesteśmy gotowi na podbój meczetów, mauzoleów, pałaców no i bazarów. Mizzokhid czeka już Matizem pod hotelem, więc pakujemy się szybciutko i lecimy. Omijamy centrum, stare miasto, wyjeżdżamy gdzieś na przedmieścia, Mizzzkhid wiezie nas do letniego pałacyku Amir Khana. Niestety, jest już póżno i wnętrza pałacu są zamknięte, ale za 8 tys. comów wchodzimy na dziedzińce i do ogrodów.
Legenda głosi, że Amir miał 40 żon (chociaż, to wcale nie musi być legenda) i bardzo lubił „TE” zabawy, a szczególnie z dziewicami. W pałacu letnim wymyślił sobie grę. Kiedy żony pływały sobie w basenie, on tymczasem relaksował się na wieży obok, a kiedy miał ochotę … jak wybrać jedną z pośród czterdziestu ? Jabłko … rzucał z wieży jabłko do basenu i którą trafił … albo, która złapała jabłko, uszczęśliwiona szła na wieżę. Niezła zabawa.
Wracamy na stare miasto, gdzie Mizzokhid pokazuje nam najciekawsze miejsca. Oglądamy zamek, ale tylko z zewnątrz, może dlatego, że co chwilę spotykamy jakichś znajomych z którymi nie wypada się nie sfotografować.
I znowu jakieś wieże, minarety, meczety … w głowie się kręci od nadmiaru historii w jednym miejscu.
W cieniu obiektów historycznych, kwitnie oczywiście handel. Wszędzie tam gdzie jest coś ciekawego do obejrzenia, są również kramy w których każdy może wybrać coś interesującego dla siebie. Chciałem kupić egzotyczną, długą spódnicę dla mojej żony, obszedłem chyba wszystkie możliwe miejsca. W końcu w jednym znalazłem taką, jaka mnie interesowała, była jednak do małej przeróbki. Ponieważ był to już póżny wieczór, pora zamykania interesów, nie było szans na przeróbkę od ręki. Umówiłem się więc z panią, że zgłoszę się po spódnicę jutro rano.
Przy okazji zaglądamy do manufaktury z dywanami. Wszystkie te dywany, robione są ręcznie, a czas wykonania takiego wynosi dwa lata i kosztuje 2 000 dolarów.
Tymczasem Mizzokhid opuszcza nas na jakiś czas i jedzie do domu po żonę, a potem mamy razem iść na kolację.
Kiedy wracają, witamy się normalnie, po europejsku i idziemy do lokalu gdzieś na dachach sąsiednich budynków. Nie wiem co się stało, jaka była przyczyna, ale w pewnym momencie Mizzokhid mówi, że niestety, ale musi żonę odwieść do domu i tyle ją widzieliśmy.
Oni odjeżdżają, a my tymczasem degustujemy miejscowy złoty trunek, a potem zamawiamy coś konkretnego za 99 tysięcy.
Kiedy Mizzokhid wraca (jest już chyba po 22.00), odwozi nas Matizem pod hotel i umawiamy się na ciąg dalszy zwiedzania na dzień jutrzejszy.
My tymczasem, dnia jeszcze nie kończymy, zagłębiamy się w kręte uliczki starego miasta w poszukiwaniu kolejnego lokalu ze złotym trunkiem. Tak naprawdę, to chyba nie zdawaliśmy sobie sprawy czego szukamy, ale kiedy zobaczyliśmy motocykl przed wejściem, wiedzieliśmy, że to jest to.
W środku niestety pusto, bo i godzina póżna, ale fajnie było posiedzieć, przypomnieć sobie to, co już za nami i pogadać z miłą panią, właścicielką lokalu. Około północy wracamy do hotelu, ale nie dla wszystkich dzień się już kończy, bo chłopaki nadal czują niedosyt i wracają na stare miasto, a ja udaje się w objęcia Morfeusza.
Dystans 310 km.
Temp. 30 stopni