W takim razie, przygód kilka, ciąg dalszy. Dzień 19, 22 sierpnia 2015 roku, sobota.
Raniutko, budzą nas dziwne odgłosy, cos w rodzaju … beeee, meeee i znowu beeee, meeee.
Co jest … gdzie ja jestem, to chyba sen, ale znowu słyszę … beeee, meeee.
To jednak nie jest sen, głosy są prawdziwe, jest ich dużo, zbliżają się i otaczają nas zewsząd.
Wysuwam się ze śpiworka, odsuwam ostrożnie suwak namiotu i widzę przesuwające się czarne runo, drugie, piąte … Stado owiec przechodzi przez nasz obóz skubiąc listki po drodze.
Jesteśmy skutecznie wybudzeni, zresztą dzień jest już w pełni. Powolutku zbieramy nasze manele, jemy co tam kto ma, a dodatkowo, kolejny już raz naprawiamy taśmą zbrojoną Sylwkowe buty. Może uda mu się dociągnąć w nich do domu.
Zjeżdżamy z powrotem do Andjion i dalej lecimy na Namangan.
Gdzieś tam w drodze, zatrzymujemy się przy takim miejscowym „centrum handlowym”
Można tam napić się czegoś zimnego …
zatankować …
i zjeść wspaniałą bułeczkę prosto z pieca, nadziewaną mięsem i warzywami.
Jak Sylwek wyżej wspominał, na drogach Uzbekistanu byliśmy traktowani jak UFO.
Wyprzedzające nas samochody zwalniały, ludzie się przyglądali, obserwowali nas, machali, pozdrawiali, a często nagrywali komórkami. W pewnym miejscu, mieliśmy trochę dziwną sytuację.
Jadę ostatni, widzę w lusterku zbliżający się samochód … normalka.
Samochód jednak dochodzi nas i jedzie za nami kilka kilometrów. W pewnym momencie wyprzedza, nagrywając nas komórką. Robi to powoli, a że ruch jest minimalny, więc nikt nam nie przeszkadza. Kręci jednego jadąc obok, potem przesuwa się do przodu do drugiego i na koniec do Banana. Wyprzedza nas i jedzie z przodu jakiś czas, a potem ten sam manewr w odwrotnym kierunku. Najpierw kręci Banana, potem Sylwka i oczywiście mnie na końcu, a potem zostaje z tyłu i tak jedzie kilka kilometrów. Następnie jedzie równolegle z nami, uśmiechając się i pozdrawiając nas. My zwalniamy, on też zwalnia, my przyspieszamy, on też. Nie wiem dokładnie jak długo to trwało, ale wydaje mi się, że w tym czasie przejechaliśmy spokojnie 50 km.
W końcu, Sylwek nie wytrzymał, wyprzedził nas a potem zjechał na pobocze i się zatrzymał a my za nim. Gościu, wyprzedzając nas, pomachał na pożegnanie uśmiechając się przy tym serdecznie.
Kto to był ? O co mu chodziło ? Być może, był to zwykły Uzbek zainteresowany przybyszami z daleka, albo …
Odpoczęliśmy chwilę, wyprostowaliśmy kości i popędzimy dalej, jednak niezbyt daleko, bo nad nami zaczęły zbierać się czarne chmury. Żeby przeczekać ewentualny deszcz, wypatrzyliśmy przy drodze „szinomontaż” i zjechaliśmy tam, żeby przy okazji naprawić moją uszkodzoną dętkę.
„Firma” mieściła się w pomieszczeniu garażowym z odkrytym kanałem, a pracowało tam czterech facetów.
Czwartego nie ma na zdjęciach, bo spał sobie smacznie na stole pod budynkiem, Banan zrobił mu ciekawe ujęcie. Jak myślicie, kto był szefem tego interesu ? Według mnie, ten najmłodszy.
Był wszędzie, wszystko musiał zobaczyć, sprawdzić. Czy łatka jest dobrze założona, czy maszynka dogrzała już łatkę, czy dziura jest dobrze załatana, a na koniec … to on przyjął kasę za robotę.
A to jest trofeum małego szefa.
Z ciemnych chmur popadało odrobinę, ale tak niewiele, że nawet nie zlikwidowało kurzu na szutrowych poboczach.
Lecimy dalej, ale nie zdążyliśmy się nawet rozpędzić dobrze i już trafiliśmy na kolejny post.
Tym razem, samochodów było bardzo dużo. Osobówki i ciężarówki stojące karnie w kilku rzędach, ale co bardziej niecierpliwi, przebijali się bokami do przodu. My również ruszyliśmy bokiem do przodu i gdzieś po godzinie, pędziliśmy już dalej.
Pomiędzy Kokand i Angren jest takie małe pasemko. Nowa betonowa droga, serpentynki, w budowie tunel przez góry, a to wszystko w strefie przygranicznej, dlatego w strategicznych punktach spotkaliśmy kilka patroli wojskowych. I właśnie na jeden z takich patroli trafił nieszczęśliwie Sylwek ze swoim aparatem, gdzie stracił część swoich zdjęć.
W Angren, mieliśmy trochę szczęścia, bo trafiliśmy na stację z paliwem i w końcu mogliśmy napełnić wszystkie nasze kanisterki do pełna.
Poza kanistrami, trzeba było napełnić również nasze żołądki, dlatego zajechaliśmy do przydrożnej restauracji na smaczny obiadek.
Była również okazja, żeby porozmawiać troszkę z miejscowymi. Te panie, a przy drugim stoliku również panowie, to jedna rodzina, która jest w drodze do Kokand na wesele.
Ile może wytrzymać stara, poczciwa Wołga GAZ – 24 ? Widać wyrażnie, że bardzo dużo.
Lecimy dalej, dzień powoli zbliża się ku końcowi, więc zaczynamy rozglądać się za miejscem pod namiot, co w tym rejonie nie jest łatwe.
Tuż za Gulinston, zatrzymujemy się, żeby ustalić gdzie będziemy dzisiaj spać.
Obok drogi jest wioska, nazywa się Jangiaul. Proponuję chłopakom, żeby wjechać do wioski i znaleźć miejsce u kogoś na podwórku. Sylwek jedzie w głąb wioski, a ja wchodzę do pierwszego gospodarstwa przy drodze. Z domu wychodzi gospodyni, mówię jej, że chcielibyśmy rozbić namioty gdzieś na podwórku. Miejsca jest dosyć, nie powinno być problemu. Gospodyni mówi, że moglibyśmy, ale nie ma męża, a to on musi zadecydować. Mąż jest gdzieś na wiosce, możemy poczekać aż wróci. Kiedy wracam do Banana, podjeżdża Sylwek z wiadomością, że znalazł miejsce w głębi wioski. Jedziemy za Sylwkiem i po chwili przez wysoką, metalową bramę wjeżdżamy na podwórko. Przestrzeń podwórka zabudowana jest z trzech stron budynkami z bramą wjazdową z ulicy i przejściami poza zabudowania od strony pola. Na czwartym boku usytuowana jest zadaszona scena, osłonięta z jednej strony ścianą, otoczona barierkami z wejściem po szerokich schodach.
Ustawiamy motory obok sceny i witamy się z gospodarzami, dosłownie z gospodarzami, bo byli tam sami mężczyźni no i chyba wszystkie dzieciaki z wioski.
Okazało się, że naszym gospodarzem jest dyrektor miejscowej szkoły, Tursun Murad. Witał nas również jeden z synów Tursuna, dwóch braci i kilku sąsiadów.
Przebieramy się szybko w „cywilne” ciuchy i bierzemy kąpiel w podwórkowym prysznicu z beczką na dachu. W międzyczasie pokazały się kobiety, które przygotowywały ucztę na zadaszonej scenie.
Tursun, to ten Pan na pierwszym planie, patrzący w obiektyw.
Przebrani i umyci, zasiedliśmy do stołu. Piszę stołu, ale praktycznie, wschodnim zwyczajem, był to blat od stołu położony na podłodze. Zasiadamy za tym „stołem”, co wcale nie było łatwe, bo nie jesteśmy odpowiednio wygimnastykowani i przygotowani do siedzenia „po turecku”.
Mamy do dyspozycji poduszki, które podkładamy po kilka pod „szlachetną” część ciała, żeby było wyżej, a co za tym idzie troszkę wygodniej i żeby nogi nie były aż tak poskręcane.
Każdy sadowi się jak może, a ja wybrałem miejsce pod ścianą, żeby dodatkowo mieć oparcie.
Na stole mamy głównie owoce, chleb, herbatę no i oczywiście alkohol.
Rozmawiamy o różnych sprawach, o świecie, Polsce i Uzbekistanie. O ich życiu i naszym.
Nie wiem, czy wszystko dobrze zapamiętałem, może chłopaki mnie poprawią, lub uzupełnią.
Tursun jest dyrektorem w miejscowej szkole i zarabia 1 000 000 sumów, ale nauczyciel w jego szkole może zarobić 1 500 000 sumów.
Mieszka z żoną i dwoma synami, którzy również mają żony i swoje dzieci. Wszyscy mieszkają w jednym podwórku, ale każda z rodzin ma swój własny, mały domek. Jeden z synów, jest taksówkarzem w Guliston.
Jak im się żyje w państwie policyjnym ? Bardzo dobrze, spokojnie i bezpiecznie, a te wszystkie posty, patrole policyjne, strzegą ich i zabezpieczają przed terrorystami z Afganistanu, Iranu i Pakistanu.
W międzyczasie, panie donoszą nam bardziej treściwe potrawy: makarony z mięsem, kasze z mięsem, jakieś mięsne sałatki, to dobrze, bo myśleliśmy, że trzeba będzie uruchomić nasze konserwowe zapasy. Rozmowy trwają dosyć długo i wygląda to tak, jakby cała męska społeczność wioski chciała nas zobaczyć. Przychodzą pojedynczo, po dwóch, siadają, słuchają, pytają o coś, poczęstują się czymkolwiek i odchodzą, a na ich miejsce przychodzą inni. W trakcie rozmów, okazało się, że jutro w wiosce będzie wesele i my, jako goście Tursuna, jesteśmy na nie zaproszeni. No panowie, lepiej trafić nie mogliśmy.
Jutro, wcześnie rano, mamy jechać do domu weselnego, gdzie odbędzie się uroczystość weselna.
Tymczasem, robi się póżno, więc kobiety sprzątają stół, a w to miejsce rozkładają nam na podłodze materace i pościel. Po dniu pełnym wrażeń, szczęśliwi i najedzeni udajemy się na spoczynek. Gościnność naszych gospodarzy jest niesamowita. Okazuje się, że przyjęcie gościa, wędrowca, podróżnika w progach własnego domu, to nie tylko zgoda na rozłożenie namiotu w kącie podwórka, ale zabezpieczenie mu wszystkiego, co niezbędne: kąpiel, jedzenie, spanie, a do tego jeszcze towarzystwo na cały czas pobytu.
Myślę, że chłopaki powiedzą coś więcej o tym dniu i wieczorze i o tym, jak Turnus zareagował na wzmiankę o zapłacie za gościnę.
Dystans 428 km.
Temp. 31 stopni